Kiedy dwa lata temu Maciej Makselon schodził z koszalińskiej sceny TEDx żegnano go brawami. Przez ponad 20 minut mówiąc o feminatywach z charakterystyczną swadą grał na emocjach. Problem tkwi jednak w argumentacji Makselona, która przypomina bardziej retoryczny fajerwerk niż solidny gmach oparty na zasadach logiki klasycznej. Zamiast precyzyjnych dowodów dostajemy żarty, emocjonalne apele i uproszczenia, które może i bawią, ale nie przekonują. Rozbierzmy więc ten występ na części, bo w tej barwnej opowieści o „genderowej nowomowie” czai się kilka logicznych grzechów głównych. Nie chodzi o to, że feminatywy to zły pomysł – język żyje, pulsuje, a formy żeńskie mają w polszczyźnie swoje miejsce, zarówno historyczne, jak i współczesne.
Argument z przeszłości: nostalgia to nie dowód
Makselon z lubością grzebie w lamusie językowym, wyciągając z przedwojennych słowników „gościnie”, „prezydentki” czy „waidelotki” niczym relikwie świętego słowa. „Feminatywy były od zawsze!” – grzmi, sugerując, że ich historyczne istnienie to wystarczający powód, by dziś zalewać nimi polszczyznę. Tu jednak wpada w klasyczną pułapkę argumentum ad antiquitatem. W logice fakt, że coś funkcjonowało w przeszłości, nie oznacza, że jest zasadne dzisiaj. Język to nie muzeum, gdzie każda forma zasługuje na wieczną ekspozycję. Ewoluuje, a ewolucja to nie tylko tworzenie nowych słów, ale i porzucanie tych, które przestają być użyteczne.
Weźmy przykład z ortografii. W staropolszczyźnie, w tekstach takich jak „Kazania świętokrzyskie” (XIV w.), pisano „rzeka” przez „rz” i „ę” („rzęka”), odzwierciedlając fonetykę samogłosek nosowych. Końcówki narzędnika, jak „-arzu” (np. „doktorzu”), spotykane w „Bullae gnieźnieńskiej” (1136 r.), były normą aż do średniopolszczyzny. Porzuciliśmy te formy w XIX w. dzięki reformom, takim jak ta Akademii Umiejętności z 1891 r., które uprościły zapis i ujednoliciły standardy pisowni, dostosowując je do współczesnej wymowy. Podobnie spójnik „iż”, powszechny u Kochanowskiego (np. „iżby” zamiast „żeby”), ustąpił prostszemu „że”, bo było bardziej ekonomiczne. A co z literą „y” w miejscu dzisiejszego „j”? W XVI-wiecznych tekstach Górnickiego pisano „kray” zamiast „kraj”, „iayko” zamiast „jajko”, „moy” zamiast „mój”. Januszowski zapisywał „ziemya” zamiast „ziemia”, a Murzynowski w „Ortografiji polskej” (1551) używał „historya” zamiast „historia”. Te zapisy, wynikające z braku standaryzacji i wpływu łacińskiej pisowni, zostały wyparte po reformie Felińskiego (1816 r.), która wprowadziła „j” dla dźwięku [j], upraszczając ortografię.
Czy Makselon zaproponuje powrót do „rzęki”, „doktorzu” czy „kray”, bo były „od zawsze”? Feminatywy, takie jak „bankierka” czy „delegatka”, mogły zniknąć nie tylko przez komunistyczną „równość”, jak chce Makselon, ale dlatego, że w danym kontekście społecznym przestały być funkcjonalne. Prelegent pomija tę możliwość, a to osłabia jego tezę. Logika wymaga, by rozważyć wszystkie przyczyny, a nie tylko te, które pasują do narracji.
Słomiana kukła i emocjonalny szantaż
Makselon buduje swoją opowieść na klasycznym błędzie strawman argument, czyli słomianej kukły. Krytyków feminatywów przedstawia jako bandę zacietrzewionych ignorantów, którzy hejtują „naukowczynie” za tatuaże i kolczyki albo bredzą o „słowniku Google”. To wygodne – taką karykaturę łatwo obśmiać. Ale logika klasyczna wymaga zmierzenia się z najsilniejszymi argumentami przeciwnika, a nie z ich najgłupszą wersją. Gdzie analiza rzeczowych obaw, że nadmierne stosowanie feminatywów może prowadzić do sztuczności w komunikacji lub niepotrzebnej komplikacji języka? Gdzie odniesienie do językoznawców, takich jak Jan Miodek, którzy wskazują, że generyczność rodzaju męskiego bywa praktyczna w pewnych kontekstach, np. w dokumentach urzędowych? Makselon woli żartować o „małym designacie” czy „pęcie jak pupa bobasa”, zamiast zmierzyć się z realnymi kontrargumentami.
Co gorsza, jego wywód chwilami przypomina emocjonalny szantaż. „Nie używasz feminatywów? To brak ci empatii!” – zdaje się mówić, sugerując, że sprzeciw wobec „chirurżki” to niemal patriarchalne okrucieństwo. W logice klasycznej apel do emocji (argumentum ad passiones) nie zastąpi dowodu. Empatia jest ważna, ale nie zwalnia z obowiązku racjonalnego uzasadnienia, dlaczego każda kobieta miałaby chcieć być nazywana „prezeską”, a nie „prezesem”. Makselon ignoruje badania, takie jak te przeprowadzone przez Pracuj.pl, które pokazują, że część kobiet woli formy męskie dla prestiżowych stanowisk, bo kojarzą im się z powagą i profesjonalizmem (źródło). Gdzie tu miejsce na niuanse? Prelegent zakłada, że feminatywy są uniwersalnie pożądane, co prowadzi do kolejnego problemu.
Błąd fałszywej alternatywy
Makselon stawia nas przed fałszywym wyborem: albo popierasz feminatywy, albo jesteś językowym troglodytą, który tępi kobiety. To klasyczny błąd false dilemma. W rzeczywistości można szanować kobiety i jednocześnie kwestionować zasadność niektórych feminatywów, takich jak „chirurżka”, która dla wielu użytkowników języka brzmi fonetycznie niezgrabnie. Logika wymaga rozważenia wszystkich opcji, a nie polaryzacji. Można na przykład zaproponować formy neutralne rodzajowo, jak „osoba kierująca” zamiast „kierowczyni”, albo zachować generyczne formy męskie w kontekstach, gdzie są jasne i efektywne, np. w ogólnych sformułowaniach typu „lekarze ratują życie”. Makselon takie rozwiązania pomija, malując świat w czerni i bieli. To nie tylko uproszczenie, ale i zubożenie debaty, która zasługuje na więcej subtelności.
Język a rzeczywistość: ostrożnie z przyczynowością
Makselon twierdzi, że język kształtuje rzeczywistość, a brak feminatywów czyni kobiety niewidocznymi na rynku pracy. To teza atrakcyjna, ale logicznie ryzykowna. Prelegent popełnia błąd post hoc ergo propter hoc, sugerując, że brak form żeńskich jest przyczyną nierówności płci. Korelacja nie równa się jednak przyczynowości. Kobiety mogą być mniej widoczne z powodów społecznych, ekonomicznych czy kulturowych, a nie tylko językowych. Przytaczane przez niego badania, np. o rysowaniu naukowców, są ciekawe, ale nie dowodzą, że wprowadzenie „naukowczyni” automatycznie zwiększy liczbę kobiet w nauce. Co więcej, Makselon nie rozważa odwrotnego scenariusza: czy nadmierne forsowanie feminatywów mogłoby wywołać opór społeczny, który zamiast pomagać, zaszkodziłby sprawie równości? Logika wymaga ostrożności w przypisywaniu językowi tak sprawczej mocy, zwłaszcza bez solidnych danych longitudinalnych.
Przesada w walce z „nowomową”
Makselon z pasją demaskuje rzekomą „nowomowę” tych, którzy unikają feminatywów, porównując ich do orwellowskich manipulatorów. To sprytny chwyt retoryczny, ale logicznie chybiony. Po pierwsze, nadużywa terminu „nowomowa”, który w „Roku 1984” Orwella odnosi się do świadomego zubożania języka w celach totalitarnej kontroli, a nie do naturalnych procesów językowych, jak preferowanie form męskich. Po drugie, sam wpada w pułapkę tu quoque („ty też”), sugerując, że skoro komuniści manipulowali językiem, to przeciwnicy feminatywów robią to samo. To nie dowód, a jedynie próba zdyskredytowania oponentów. Logika klasyczna wymaga, by argument stał na własnych nogach, a nie na słabościach przeciwnika.
Pominięty aspekt praktyczności języka
Kolejnym uchybieniem Makselona jest brak refleksji nad praktycznością feminatywów. Język polski, jako fleksyjny, rzeczywiście sprzyja tworzeniu form żeńskich, ale nie każda forma jest równie zgrabna. „Chirurżka” czy „kierowczyni” mogą budzić opór nie z powodu patriarchatu, ale ze względu na fonetyczną niezręczność czy rzadkość użycia. Logika każe pytać: czy wprowadzanie takich form jest funkcjonalne? Makselon bagatelizuje ten problem, żartując o „Skarżysku-Kamiennej” i „Szczebrzeszynie”. Tymczasem język dąży do ekonomii – formy, które wymagają wysiłku artykulacyjnego lub brzmią nienaturalnie, często przegrywają z prostszymi alternatywami. Przykład? Słowo „aeroplan” ustąpiło „samolotowi”, bo było mniej poręczne. Czy „prezeska” wygra z „prezesem”? To kwestia otwarta, ale Makselon nie zadaje tego pytania, zakładając, że każda forma żeńska jest automatycznie lepsza.
Nadmierna ideologizacja języka
Makselon nie tylko unika logicznych pułapek, ale i niebezpiecznie flirtuje z ideologizacją języka, co stanowi kolejny problem jego wywodu. Podsuwając feminatywy jako narzędzie walki o równość, zdaje się sugerować, że język powinien być polem bitwy dla społecznych reform. To podejście ryzykowne, bo język, choć odzwierciedla rzeczywistość, nie jest jej sterem. W logice klasycznej każda teza musi być uzasadniona przesłankami, a nie hasłami ideowymi. Makselon zdaje się ignorować, że forsowanie feminatywów w imię „widoczności” może prowadzić do sztucznego narzucania form, które nie znajdują powszechnej akceptacji. Badania Pracuj.pl (źródło) wskazują, że 18% kobiet uważa „prezeskę” za niepoważną, a część woli „prezesa” dla prestiżu. Ignorowanie tych preferencji w imię ideologii to nie empatia, a dogmatyzm.
Historia języka zna przypadki ideologicznych manipulacji – od komunistycznego rugowania feminatywów, o czym sam Makselon wspomina, po współczesne próby narzucania neutralności płciowej w innych językach (np. angielskie „they” w liczbie pojedynczej). Logika każe pytać: czy język ma służyć komunikacji, czy ideologicznym celom? Makselon, zarzucając przeciwnikom „nowomowę”, sam nie dostrzega, że jego entuzjazm dla feminatywów może być postrzegany jako próba ideologicznego modelowania języka. W efekcie zamiast rzeczowej debaty dostajemy moralizatorski ton, który zamyka dyskusję, zamiast ją otwierać. To błąd argumentum ad verecundiam – odwoływanie się do autorytetu „równości” zamiast dowodów na funkcjonalność proponowanych form.
Puenta: więcej logiki, mniej kabaretu
Makselon to świetny mówca – jego żarty o „pęcie jak pupa bobasa” czy „Glapińskim na widok stuprocentowych” wywołują salwy śmiechu, a pasja zaraża. Ale logicznie myślący człowiek nie może dać się porwać retoryce. Argumentacja za feminatywami wymaga solidniejszych podstaw niż nostalgia za przedwojennymi słownikami, kpina z internetowych hejterów czy emocjonalne apele o empatię. Język się zmienia – czasem wypiera „prezydentki”, czasem „rzękę” czy „iayko”. Kluczowe jest, by te zmiany były funkcjonalne, akceptowane przez użytkowników języka i oparte na racjonalnych przesłankach, a nie na ideologicznym zapale. Feminatywy mają potencjał, ale ich powrót zasługuje na dyskusję opartą na logice Arystotelesa, a nie na kabaretowym popisie. Panie Macieju, następnym razem proszę o więcej sylogizmów, a mniej błyskotek!

Adam Stępka
Autor tego bloga. Specjalista public relations oraz ratownik medyczny. W swojej codziennej pracy nie tylko ratuje ludzkie życie, ale także wizerunek podmiotów medycznych.