Wybory 2025 dowiodły podziału Polski

Wybory prezydenckie za nami. Fakty mówią same za siebie… 1 czerwca, w drugiej turze wyborów do urn wyborczych poszło 71,63% uprawnionych do głosowania. Pobito tym samym rekord sprzed trzydziestu lat. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej został wyłoniony różnicą niespełna dwóch punktów procentowych. Oznacza to, że głosy na poszczególnych kandydatów rozłożyły się niemal równomiernie. Wszystko to dowodzi wyłącznie jednego: skrajnej polaryzacji polskiego społeczeństwa.

Rekordowa frekwencja jest wynikiem strachu...

Tak duża frekwencja wyborcza to socjologiczno-psychologiczny fenomen, który odzwierciedla emocjonalne napięcia społeczne, zmiany w kulturze politycznej oraz poczucie zagrożenia i nadziei. Dużą rolę w mobilizacji elektoratu – zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie wyborczej sceny – odegrały media, które przez całą kampanię działały w logice emocjonalnego spektaklu. Dziś to nie informacja, ale emocje budują zaangażowanie społeczeństwa. Dobrze wiedzą o tym zarówno politycy, jak i dziennikarze, którzy grają na ludzkich emocjach z precyzją godną wirtuoza. Przekazy medialne będące nutami populizmu uruchomiły w ludziach pierwotne emocje takie jak strach, złość, nadzieja czy zemsta sprawiając, że obie strony podzielonego społeczeństwa zaczęły traktować wybory jak spór dobra ze złem. Wyborca bombardowany co raz to kolejnymi dźwiękami tego koncertu przekształcił się ze zwykłego obywatela w uczestnika dramatu narodowego, który niczym Rejtan gotów jest rozdzierać szaty, aby tylko nie wygrali „oni”.

No właśnie! Tylko, żeby nie wygrali „oni” – tegoroczny rekord frekwencji w dużej mierze został zbudowany na strachu przed wygraną kandydata. Blisko 40% wyborców Nawrockiego i 30% wyborców Trzaskowskiego szło do urn nie z miłości do kandydata, lecz z objawy przed wygraną przeciwnika. Miniona już (na całe szczęście!) kampania była istnym emocjonalnym rollercosterem. Gdy jedni grzmieli „Nawrocki zabierze nam przyszłość”, inni wtórowali „Trzaskowski zniszczy tradycję”. W tym kontekście rekordowa frekwencja wynika z mechanizmu opisanego przez Kahnemana i Tversky’ego, którzy dowiedli, że lęk przed stratą motywuje bardziej niż obietnica zysku.

Ale to nie tylko media i strach pchały ludzi do działania. Ogromną rolę w zbudowaniu rekordowej frekwencji odegrała również presja środowiskowa i cyfrowa spirala zaangażowania. Gdy internet, a zwłaszcza media społecznościowe, zalały posty nawołujące do udziału w wyborach uruchomiono klasyczny mechanizm dowodu społecznej słuszności. W praktyce działało to tak: widząc, że moi znajomi głosują, że ludzie z „mojej bańki informacyjnej” deklarują gotowość obywatelską, zaczynam czuć, że uczestnictwo w wyborach nie tylko jest właściwe – ono staje się normą społeczną. Z normami się nie dyskutuje, szczególnie w erze cyfrowej tożsamości, gdzie wszystko jest „na widoku”.

To w sumie nic innego jak konformizm normatywny w akcji – czyli podporządkowanie się oczekiwaniom grupy, nie dlatego że jesteśmy przekonani o ich racji, ale dlatego że nie chcemy być wykluczeni. Nikt nie chciał być tym, który „odpuścił sobie” gdy wszyscy dokoła mobilizują się. Wydaje się, że opisany mechanizm był szczególnie silny wśród młodszych wyborców, dla których media społecznościowe są przestrzenią nie tylko komunikacji, ale też budowania tożsamości i przynależności. Brak udziału w głosowaniu mógł być odczytany w niektórych bańkach informacyjnych nawet jako społeczna zdrada – akt sabotażu, braku solidarności, obojętności lub nawet tchórzostwa.

Głosowanie stało się więc nie tylko aktem politycznym, ale także społecznym i tożsamościowym. Czymś co definiuje przynależność do wspólnoty odpowiedzialnych obywateli. W epoce cyfrowej, gdzie każdy gest może być udokumentowany i oceniony, frekwencja to również kwestia wizerunku – nie chciałeś być tym, którego zabrakło na zdjęciu z urną.

"Polska podzielona. Murem nienawiści..." (Big Cyc, 2019)

Wyniki wyborów 2025 – Nawrocki z 50,89%, Trzaskowski z 49,11% – to nie tylko liczby. To krzyk podzielonej Polski, gdzie każdy głos był jak okrzyk bojowy w walce o to, czyj kraj będzie górą. Przy frekwencji 71,63% naród pokazał, że mu zależy, ale też, że pęknięcie między nami jest głębsze, niż chcielibyśmy przyznać. Socjologia, inżynieria społeczna i psychologia społeczna rzucają światło na to, dlaczego tak się stało i co to mówi o nas samych.

Zacznijmy od socjologii, która pokazuje, jak społeczeństwo rozpada się na kawałki. Nawrocki i Trzaskowski to nie byli zwykli kandydaci – to symbole dwóch wizji. Jeden stał za Polską tradycyjną, narodową, z kościołem w tle; drugi za Polską otwartą, europejską, patrzącą w przyszłość. Różnica niecałych dwóch procent mówi wszystko: te dwa obozy są jak waga, która nie może się przechylić. Lewis Coser, mistrz teorii konfliktu, widziałby w tym klasyczną walkę o tożsamość. Młodzi i mieszkańcy wsi szli za Nawrockim, starsi i mieszkańcy miast za Trzaskowskim. Wieś contra miasto, tradycja contra postęp – to nie tylko podział na mapie, to wojna o to, kto określi, czym jest Polska. Frekwencja była taka wysoka, bo nikt nie chciał ustąpić. Każdy głos to deklaracja: „To ja tu rządzę!”.

Ale jak doszło do tego, że ten spór stał się tak gorący? Tu wkracza inżynieria społeczna, czyli sztuka podkręcania ludzkich emocji, jakby społeczeństwo było silnikiem. Kampania 2025 to majstersztyk manipulacji. Obie strony grały na strachu, jakby rozdawały bilety na apokalipsę. Nawrocki ostrzegał przed liberalnym chaosem, Trzaskowski przed powrotem do mroku. Media – od telewizji po X – zamieniły wybory w emocjonalny cyrk, gdzie nie liczą się fakty, tylko uczucia. Strach, złość, nadzieja – to one pchały ludzi do urn. Każdy przekaz był jak strzał: „Głosuj, bo przegrasz wszystko!”. Platformy społecznościowe działały jak megafon, zamykając nas w bańkach, gdzie widzieliśmy tylko „swoich”, a „tamci” byli wrogami. To nie przypadek, to celowy projekt – inżynieria podziału, która mobilizuje, ale zostawia za sobą zgliszcza zaufania. W tym miejscu chcę powiedzieć jasno: cała ta inżynieria społeczna skrzętnie grająca na emocjach ludzi nie ma wiele wspólnego z PR’em. Dlatego proszę, nie mylcie jej oraz wyborczej propagandy z public relations!

Idźmy jednak dalej… Psychologia społeczna tłumaczy, dlaczego daliśmy się w to wszystko wciągnąć. Henri Tajfel pisał, że lubimy czuć się częścią grupy – to daje nam siłę. W 2025 roku wyborcy Nawrockiego i Trzaskowskiego nie tylko głosowali – oni bronili swojego plemienia. Liberałowie widzieli w konserwatystach ciemnogród, konserwatyści w liberałach zdrajców. To stare jak świat „my kontra oni”, gdzie przeciwnik to nie człowiek, tylko karykatura. Wspominani już wyżej Kahneman i Tversky przypomnieliby, że strach przed stratą – wolności, tradycji – działa jak magnes. Media społecznościowe tylko to nakręcały, karmiąc nas postami, które mówiły: „Masz rację, oni to zło”. A Jonathan Haidt? On by westchnął, że polityka stała się religią – głos to wyznanie wiary, a urna to ołtarz.

Ten remis w wyborach to nie tylko wynik – to ostrzeżenie. Socjologia mówi, że podzielone społeczeństwo to kruchy dom. Inżynieria społeczna pokazuje, jak łatwo nami sterować, gdy gra się na emocjach. Psychologia przypomina, że dopóki widzimy w drugim wroga, dialog będzie mrzonką. Polska stoi na rozdrożu – albo znajdziemy sposób, by rozmawiać, albo będziemy dalej kopać rowy. Pytanie brzmi: czy stać nas na mosty?

Kwestie PR'owe

W tegorocznych wyborach public relations miało być sztuką budowania mostów między kandydatami a narodem. Nie mylmy tego z inżynierią społeczną czy propagandą – PR to nie manipulacja, to opowieść, która ma przekonać, nie oszukać. W tej kampanii PR raz błyszczało, raz potykało się o własne nogi, a wieczór exit poll pokazał, kto odrobił lekcje, a kto dał się ponieść emocjom.

Zacznijmy od Nawrockiego. Jego sztab wiedział, czym jest PR: budowaniem spójnego wizerunku, który trafia do serc i głów. Nawrocki był jak dobrze wyreżyserowany film – każdy gest, każde słowo miało swój cel. W mediach społecznościowych, szczególnie na X, jego ekipa stawiała na autentyczność: krótkie, emocjonalne klipy, gdzie mówił o „Polsce serc” i „ochronie tradycji”. To nie była propaganda, to opowieść o kandydacie, który rozumie zwykłych ludzi – od rolnika po młodego patriotę. W wieczór wyborczy, gdy exit poll dawały niepewny wynik, Nawrocki wyszedł na scenę z przemówieniem jak z podręcznika PR: wyważonym, dziękującym wyborcom, szanującym rywala, ale z nutą pewności, że „Polska wybrała przyszłość”. Nawet jeśli to było wyuczone, brzmiało szczerze – a to w PR klucz do sukcesu.

Po drugiej stronie mamy Trzaskowskiego, którego sztab w PR-owym rzemiośle raz błyszczał, raz się potykał. W kampanii byli jak mistrzowie storytellingu: Trzaskowski jako człowiek dialogu, most między miastem a Europą, z książką pod pachą i uśmiechem, który miał rozbrajać sceptyków. Ich kampania w mediach społecznościowych była jak dobrze skrojony garnitur – dopracowane grafiki, hasła o „Polsce na żyletki”, które weszły do języka codziennego. To było PR w czystej formie: budowanie wizerunku lidera, który łączy, a nie dzieli. Nawet jeśli nie każdy kupił tę opowieść, to narracja była spójna, a przekaz klarowny.

Ale potem przyszedł wieczór exit poll – i tu PR Trzaskowskiego zaliczył widowiskową wywrotkę. Gdy sondaże pokazały minimalną przewagę (0,6%), Trzaskowski wyszedł na scenę, jakby już miał klucze do Pałacu Prezydenckiego. „Kochani, zwyciężyliśmy!” – rzucił, bez cienia wątpliwości, choć każdy, kto pamięta 1995 rok i pomyłkę z Wałęsą, wiedział, że takie deklaracje to igranie z ogniem. Dalej było tylko gorzej: żartobliwe „Gosia, Gosia, pierwsza dama!” i przechwałki, że „na żyletki” zapisze się w historii języka. Gdy sztab coś podpowiadał, odparł: „Spokojnie, ja sobie dam radę”. To nie była improwizacja, to był chaos. W PR takie momenty to samobój – zamiast pokory i szacunku dla niepewnego wyniku, Trzaskowski brzmiał, jakby już układał przysięgę prezydencką. Jego sztab najwyraźniej nie przygotował dwóch wersji przemówienia: jednej na „chyba wygrałem”, drugiej na „może przegrałem”. A przecież w takich chwilach każde słowo waży tonę.

Czemu to takie ważne? Bo PR to nie tylko ładne plakaty i chwytliwe hasła. To sztuka przewidywania, jak słowa odbiją się w głowach wyborców. Nawrocki brzmiał jak ktoś, kto szanuje ich wybór, niezależnie od wyniku. Trzaskowski, choć pewnie chciał być spontaniczny, wypadł jak ktoś, kto uwierzył we własną legendę – a to w Polsce, gdzie lubimy podcinać skrzydła, czkawką odbija się latami. Jego przemówienie może stać się symbolem braku dystansu, dowodem, że nawet najlepszy PR-owy garnitur można zepsuć jednym nieprzemyślanym krokiem.

W kampanii 2025 PR było jak taniec na linie – czasem zachwycało, czasem kończyło się upadkiem. Nawrocki tańczył z gracją, Trzaskowski potknął się w kluczowym momencie. A my, wyborcy? Patrzyliśmy, słuchaliśmy i zapamiętaliśmy. Bo w PR, jak w życiu, liczy się nie tylko to, co mówisz, ale jak to brzmi, gdy kurz opada.

Wybory za nami, czas odetchnąć

Te wybory prezydenckie to była Polska w pigułce – podzielona, rozpalona, gotowa rzucić się do urn, jakby od tego zależało jutro. Kampania zamieniła się w emocjonalny wir, gdzie media grały na strachu i nadziei, jakby pisały scenariusz do narodowego dramatu. Socjologia pokazała, jak wieś i miasto, tradycja i postęp, stały się wrogimi plemionami, walczącymi o to, czyja wizja wygra. Inżynieria społeczna ujawniła, jak łatwo podkręcić tłum, gdy wleje się w niego dość złości. Psychologia przypomniała, że głos to nie tylko wybór, ale manifest tożsamości, gdzie każdy czuł się strażnikiem „swojej” Polski. Public relations? Miało być sztuką budowania mostów, ale wyszło różnie: jeden kandydat błyszczał wyważoną opowieścią, drugi zaliczył wpadkę, gdy w wieczór sondażowy mówił, jakby już szykował się na prezydenta, zapominając o pokorze.

Uff, cieszę się, że to już koniec. Okres przed II turą był dla mnie jak slalom między minami. Znajomi, zwykle pełni zdrowego rozsądku, zamienili Facebooka w pole bitwy. Agitacja za jednym lub drugim kandydatem często przekraczała granice smaku – memy pełne jadu, kłótnie o to, kto jest „prawdziwym patriotą”, hejt na „tamtych”. To było za dużo. Musiałem wyciszyć ponad 40 osób na 30 dni, żeby nie zwariować. Ta kampania pokazała, jak polaryzacja wylewa się z polityki na nasze relacje, zatruwając rozmowy przy kawie. Teraz, gdy kurz opada, marzę o chwili oddechu i o tym, byśmy zaczęli rozmawiać zamiast kopać rowy. Bo jeśli nie nauczymy się budować mostów, każda urna będzie tylko kolejnym okopem.

Picture of Adam Stępka

Adam Stępka

Autor tego bloga. Specjalista public relations oraz ratownik medyczny. W swojej codziennej pracy nie tylko ratuje ludzkie życie, ale także wizerunek podmiotów medycznych.