Agresja wobec medyków rośnie. Kiedy państwo zacznie skutecznie chronić ratowników i lekarzy?

Gdy w styczniu 2025 roku w Siedlcach pacjent ugodził nożem ratownika medycznego, zginął człowiek, który kilka minut wcześniej ruszył z pomocą. Zginął nie na wojnie, nie w zamachu terrorystycznym – ale podczas zwykłego, rutynowego wezwania do chorego. Ta śmierć wstrząsnęła środowiskiem medycznym, ale – jak się okazało – nie na długo wstrząsnęła resztą społeczeństwa. Już niebawem kolejne wiadomości zepchnęły sprawę na dalszy plan.

W kwietniu – ledwie cztery miesiące później – w Krakowie zginął lekarz. Zabity w biały dzień, podczas niesienia pomocy. I znów: kilka dni medialnego szumu, symboliczne znicze, apele, wyrazy oburzenia, marsze milczenia. Następnie będzie… Cisza! A przecież to nie są odosobnione przypadki. Codziennie lekarze, pielęgniarki, ratownicy medyczni są znieważani, zastraszani, opluwani. Codziennie spotykają się z agresją, która wybucha nagle i bez uprzedzenia.

Tymczasem społeczeństwo wydaje się na to coraz bardziej odporne. Jakby przywykło. Jakby uznało, że to część tej pracy. Jakby śmierć medyka podczas służby była równie „oczywista” jak awaria karetki. A przecież to nie cisza powinna po tych tragediach zapadać – lecz konkretne działania. Twarde, systemowe, bezkompromisowe.

To nie jest "tylko ryzyko zawodowe"

Przez ponad 17 lat pracy byłem poszarpany, siłą odbierałem pijanemu pacjentowi nóż schowany za pazuchą, chory psychicznie gość groził mi siekierą, uciekałem przed dwójką naćpanych dresów pod wiejską dyskoteką. „Taki zawód!” – usłyszałem kiedyś składając zawiadomienie. No cóż… Taki zawód…  Owszem – medycy mają do czynienia z osobami pobudzonymi, z osobami chorymi psychicznie, z pacjentami pijanymi czy naćpanymi. Ale to nie oznacza, że powinniśmy akceptować sytuację, w której są obrażani, popychani, gryzieni, duszeni czy atakowani nożem. To, że lekarz idzie do pacjenta agresywnego, nie znaczy, że należy mu się kopniak. To, że ratownik ratuje kogoś w pijackim amoku, nie znaczy, że ma być uderzany krzesłem.

Takie postawy są groźne nie tylko dlatego, że uderzają w pojedyncze osoby – ale dlatego, że osłabiają cały system i społeczeństwo. Bo społeczeństwo podnoszące rękę na osoby niosące pomoc dziczeje! Kto chciałby dziś iść na ratownictwo medyczne, widząc, jak traktowani są ci, codziennie wyjeżdżają nieść pomoc? Kto będzie chciał zostać pielęgniarką w SOR-ze, jeśli zobaczy, że jednym z „benefitów” tej pracy są siniaki, plucie w twarz i anonimowe groźby na Messengerze?

Mówienie o tym, że to „ryzyko zawodowe”, to zrzucanie z państwa i społeczeństwa odpowiedzialności za bezpieczeństwo tych, którzy stoją na straży naszego zdrowia. Gdyby policjant został zaatakowany, byłby to atak na funkcjonariusza publicznego. Gdy napadnięty zostaje medyk – słyszymy, że „pewnie coś sprowokował”. To absolutnie nieakceptowalne.

Teoria niezamierzonego skutku społecznego

Karl Popper, jeden z najważniejszych filozofów  XX wieku, opisał mechanizm, który dziś wydaje się szczególnie aktualny: teorię niezamierzonych skutków społecznych. Według niej, nawet działania wynikające z najlepszych intencji – zwłaszcza w obszarze polityki społecznej i edukacji – mogą doprowadzić do efektów odwrotnych od zamierzonych.

Kiedy media nagłaśniają akty przemocy wobec medyków, kierują się zazwyczaj słusznym celem: chcą pokazać problem, zwiększyć świadomość, poruszyć opinię publiczną. Ale w społeczeństwie, w którym empatia coraz częściej przegrywa z frustracją, a racjonalne myślenie z impulsem, taki przekaz może zostać odczytany zupełnie inaczej. Nie jako ostrzeżenie, lecz jako zachęta. Nie jako apel – lecz jako dowód, że „to się zdarza, to normalne”.

W efekcie – im więcej mówimy o przemocy wobec medyków, tym więcej jej obserwujemy. Mechanizm ten, choć wydaje się paradoksalny, działa. I dlatego strategia komunikacyjna musi być bardziej przemyślana. Nie wystarczy relacjonować dramaty. Trzeba pokazywać ich konsekwencje.

Dowód społecznej słuszności – czyli jeśli inni tak robią…

Zasada społecznego dowodu słuszności – znana z psychologii społecznej – mówi jasno: ludzie mają tendencję do oceniania zachowań jako właściwych na podstawie tego, czy inni też tak postępują. Zasada ta działa świetnie przy zachowaniach pozytywnych – np. segregacji śmieci czy oddawaniu krwi. Ale działa również w przypadku zachowań patologicznych.

Kiedy osoba pozbawiona hamulców moralnych słyszy, że w zeszłym tygodniu ktoś pobił pielęgniarkę, a dwa dni później ktoś inny wyzywał lekarza na izbie przyjęć – zaczyna postrzegać te akty jako „społecznie akceptowane”. Bo skoro tylu ludzi tak robi – to chyba nie jest nic strasznego?

Zjawisko to szczególnie intensywnie działa w środowiskach o niskiej kontroli wewnętrznej: wśród osób impulsywnych, agresywnych, z trudnym życiorysem. Dla nich przemoc wobec medyka staje się formą odreagowania, aktem „odwetu” na systemie. A media – nieświadomie – dostarczają im kolejnych przykładów do naśladowania.

Tymczasem przekaz medialny musi się zmienić. Nie wystarczy opisać, że ratownik został zaatakowany. Trzeba powiedzieć, że sprawca dostał wyrok, że zapłacił karę, że został napiętnowany społecznie. Dopiero wtedy przekaz przestaje być zachętą – a staje się ostrzeżeniem.

Kamizelki nożoodporne to "papierowe tarcze"

Pomysł wyposażenia zespołów ratownictwa medycznego w kamizelki nożoodporne po tragedii w Siedlcach był szybki, efektowny – i zupełnie powierzchowny. Wyglądał dobrze w mediach, pozwalał politykom wygłosić wzruszające deklaracje o „ochronie tych, którzy chronią nas” – ale w praktyce miał tyle wspólnego z realnym bezpieczeństwem, co papier z kuloodpornością.

Po pierwsze: ergonomia. Ratownictwo medyczne to praca dynamiczna. Wchodzisz do ciasnych pomieszczeń, biegniesz po schodach, dźwigasz nosze z pacjentem. Każdy dodatkowy kilogram ma znaczenie. A kamizelki nożoodporne potrafią ważyć trzy, cztery kilo. W warunkach ekstremalnego zmęczenia i presji czasowej – to przeszkoda, nie ochrona.

Po drugie: praktyka. Dziś, mimo jasnych przepisów o obowiązku noszenia fluorescencyjnych ubrań z oznaczeniami „PRM”, wielu ratowników nadal wybiera czarne koszulki czy spodnie, bo są wygodniejsze, mniej rzucające się w oczy lub po prostu… lepiej wyglądają. A skoro nie jesteśmy w stanie wyegzekwować noszenia ustawowej odzieży, to czy naprawdę wierzymy, że ratownicy gremialnie będą zakładać ciężką, sztywną kamizelkę, w której trudno się oddycha, nie mówiąc już o uciskaniu klatki piersiowej w niewygodnej pozycji?

Inna kwestia związana z praktyką to stwarzanie pozorów bezpieczeństwa. Kamizelka nie chroni miejsc, w któych przebiegają duże naczynia krwionośne – szyi, pachwin. Cios zadany nożem w tym miejscu to pewne wykrwawienie się na śmierć w ciągu kilku/kilkunastu minut. Agresor z nożem w ręku działający z zamiarem ugodzenia ratownika medycznego ubranego w papierową tarczę ochronną, jaką jest kamizelka nożoochronna cios skieruje właśnie tam: w szyję lub pachwiny.

Po trzecie: odpowiedzialność. Gdy coś się stanie, a medyk nie miał na sobie kamizelki – wina zostanie przerzucona na niego. „Mógł założyć.” „Nie chciał się zabezpieczyć.” „Nie posłuchał zaleceń.” I znów to nie system, nie państwo, nie agresor poniesie konsekwencje – tylko ofiara. To odwracanie logiki winy. To perfidne obwinianie tych, których powinno się chronić.

Kamizelka nie zastąpi sprawiedliwości. Nie zastąpi silnych wyroków, nie zastąpi odpowiedzialnej prewencji, nie zastąpi dobrze działającego prawa. To gadżet, który może ochronić raz na sto, ale w pozostałych przypadkach jedynie doda kilogramów – nie poczucia bezpieczeństwa.

Deeskalacja kontra dopalacze – starcie bez szans

Nie zliczę, ile razy po tragedii w Siedlcach słyszałem, że ratownicy powinni „lepiej się komunikować”, że lekarze powinni „umieć rozmawiać z trudnym pacjentem”, że pielęgniarki „powinny przechodzić szkolenia z deeskalacji konfliktów”. Jasne! Tylko że te argumenty pasują do konferencji HR-owych, a nie do wnętrza meliny, w której unosi się zapach mefedronu i taniego alkoholu.

Deeskalacja działa – ale tylko wtedy, gdy po drugiej stronie jest ktoś zdolny do odbioru komunikatu. Ktoś, kto słyszy, kto rozumie, kto choć częściowo jest przytomny poznawczo. Tymczasem większość aktów agresji wobec personelu medycznego nie ma nic wspólnego z racjonalnym gniewem. To czysta eksplozja – pod wpływem amfetaminy, benzodiazepin, alkoholu lub miksu wszystkiego na raz.

W takich warunkach nawet mistrz NLP nie jest w stanie „rozbroić” sytuacji. Agresor nie analizuje, nie słucha, nie rozważa. Jest jak granat bez zawleczki – i najczęściej już w powietrzu. Medyk nie ma czasu na negocjacje. Ma ułamki sekund na uniknięcie ciosu, na wezwanie pomocy, na próbę ucieczki.

Oczywiście – nie odrzucam idei szkoleń z komunikacji w trudnych sytuacjach. Sam uważam, że warto umieć zarządzać emocjami, łagodzić napięcia, nie prowokować. Ale traktowanie deeskalacji jako panaceum to fikcja. To, niestety, często alibi systemu, który nie chce zająć się prawdziwymi problemami. Łatwiej wysłać kogoś na kurs, niż stworzyć procedury bezpieczeństwa, zadbać o ochronę, egzekwować odpowiedzialność karną.

A przecież nikt z nas nie poszedł na studia z ratownictwa medyczengo po to, by udawać negocjatora z FBI. Chcemy pomagać, nie chować się za krzesła w ostatniej chwili, by uniknąć uderzenia.

Rejestr przemocy – dane, które mogą ratować życie

Każdy incydent agresji wobec personelu medycznego to nie tylko trauma jednostki – to sygnał ostrzegawczy dla całego systemu. I właśnie dlatego potrzebujemy rejestru. Ale nie takiego, który przypomina obowiązek meldunkowy z lat 80., z pięcioma pieczątkami i faksowaniem zgłoszenia. To nie jest zabawne! Przed pandemią tworzono już podobny rejestr, w którym zgłaszanie agresji polegało na: wydrukowaniu kartki, wypisaniu jej ręcznie, zeskanowaniu i wysłaniu mailem. Efekt był jeden: kiepska zgłaszalność! Potrzebujemy narzędzia działającego tu i teraz.

Dziś dysponujemy elektronicznymi systemami zbierania danych – jak System Wspomagania Dowodzenia PRM – i wystarczyłoby dodać do nich prosty moduł. Miejsce zdarzenia. Rodzaj agresji. Czas, dane sprawcy (jeśli znane). Jedno kliknięcie, kilka rubryk. To wszystko. Tylko trzeba pamiętać o jednym: samo gromadzenie danych to za mało. My już to znamy, albowiem od kilku dobrych lat we wspomnianym systemie zgłąszamy nieuzasadnione wezwania, w których lekarz rodzinny odmówił realizacji wizyty domowej. I co? I nic! Ministerstwo Zdrwoia z tymi danymi nic nie robi.

Kluczowe jest użycie zebranych inforamcji. Dane powinny być analizowane, mapowane i udostępniane dyspozytorom. Tak, by przy kolejnym wezwaniu do mieszkania, gdzie tydzień temu ratownik został uderzony, system automatycznie ostrzegał zespół i sugerował zadysponowanie policji. Taka profilaktyka działa. To nie teoria – to standard w wielu krajach. Informacja o zagrożeniu to pierwszy krok do prewencji. Bez niej wysyłamy ludzi w ciemno, jak zwiadowców na pole minowe  bez mapy.

Doświadczenie pokazuje, że niechęć do zgłaszania przemocy wynika nie tylko z obojętności, ale też z procedur: zbyt skomplikowanych, zbyt czasochłonnych, zbyt pozornych. Dlatego prostota i celowość muszą być fundamentem rejestru. A celem jego istnienia nie może być jedynie sam fakt zbierania danych. Tylko wtedy informacje przestaną być martwe. I zaczną chronić żywych.

Uderz w kieszeń – pieniądz jako język zrozumiały dla każdego

Społeczeństwo często uczy się nie przez moralizowanie, ale przez konsekwencje. Dlatego jednym z najskuteczniejszych sposobów reagowania na przemoc wobec medyków może być… ekonomia. Tak, pieniądze! Bo jeśli kary moralne nie działają, może zadziała coś, co każdy poczuje w portfelu.

Wyobraźmy sobie prosty mechanizm: jeśli dopuściłeś się przemocy wobec lekarza, ratownika medycznego czy pielęgniarki – przez najbliższe pięć lat płacisz wyższą składkę zdrowotną. 25%, 50%, a może nawet 100% więcej. To nie jest zemsta – to forma ubezpieczenia społecznego. Skoro stwarzasz zagrożenie dla tych, którzy Ci pomagają – powinieneś partycypować w kosztach zabezpieczenia ich pracy.

Taki system z jednej strony pełniłby funkcję wychowawczą, z drugiej – byłby źródłem środków na rzeczywiste wzmocnienie bezpieczeństwa: dodatkowe patrole policji, sprzęt, wsparcie psychologiczne, wsparcie dla ofiar lub ich rodzin. Można by stworzyć specjalny fundusz prewencji agresji wobec medyków – finansowany właśnie z wyższych składek od tych, którzy dopuścili się przemocy.

Wbrew pozorom – to nie jest rozwiązanie kontrowersyjne. System ubezpieczeń OC w motoryzacji działa na identycznej zasadzie. Im większe ryzyko generujesz – tym więcej płacisz. Dlaczego więc ochrona zdrowia miałaby być wyjątkiem?

Jeśli chcemy zmieniać postawy – musimy dotrzeć tam, gdzie świadomość nie sięga. A do wielu ludzi najlepiej przemawia tylko jedno: koszty. Niech więc agresja będzie kosztowna. I niech w końcu przestanie się opłacać.

Podsumowując

Ostatecznie, po tragedii w Siedlcach, nie wydarzyło się nic, co można by nazwać realną zmianą. Były spotkania. Były konferencje. Były deklaracje i ujęcia z gadającymi głowami na tle flag, logotypów i ścianek z hasłami o bezpieczeństwie. Ale jeśli ktoś zapyta dziś, co konkretnie się zmieniło – ilu sprawców agresji skazano, ile wyroków nagłośniono, ile karetek wyposażono w realne mechanizmy prewencji, ilu ratowników ma łatwy dostęp do wsparcia psychologicznego – odpowiedź brzmi: niewiele. A najczęściej – nic. Doskonale obrazują to słowa znanej piosenki Elektrycznych Gitar:

Już każdy powiedział to co wiedział. Trzy razy wysłuchał dobrze mnie. Wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak jak jest.

Cała ta czcza gadanina, te konferencje prasowe, statement’y polityków, oświadczenia ministrów- to wszystko  nie wystarczy. To nie jest nawet początek drogi do realnego i skutecznego załatwienia tametu.

Nie potrzebujemy więcej paneli dyskusyjnych, raportów i debat. Potrzebujemy działań. Narzędzi, przepisów, procedur, decyzji. Potrzebujemy, by Ministerstwo Zdrowia – i cały rząd – wreszcie potraktowali bezpieczeństwo pracowników ochrony zdrowia nie jak slogan, lecz jak obowiązek. Bo państwo, które nie chroni tych, którzy chronią jego obywateli, przestaje być państwem – a staje się tylko administracją.

Czas skończyć z gadaniem. Pora wziąć się do roboty. I zapewnić medykom dokładnie to, na co zasługują: poczucie bezpieczeństwa, ochronę prawną i system, który nie odwraca wzroku, gdy płynie ich krew.

Picture of Adam Stępka

Adam Stępka

Autor tego bloga. Specjalista public relations oraz ratownik medyczny. W swojej codziennej pracy nie tylko ratuje ludzkie życie, ale także wizerunek podmiotów medycznych.