10 maja 2025 roku Telewizja Republika zamieniła się w arenę politycznego widowiska, które można by nazwać zarówno fascynującym, jak i momentami groteskowym. Trzygodzinna debata prezydencka, osadzona w gorączkowej atmosferze kampanii, była nie tylko sprawdzianem merytorycznym, ale przede wszystkim medialnym testem dla kandydatów. To była scena, na której każdy chciał błyszczeć, a niektórzy – jak Szymon Hołownia – postanowili przejąć główną rolę, nawet kosztem zasad fair play. Przyjrzyjmy się, jak kandydaci budowali swoje wizerunki, jakie chwyty erystyczne stosowali, dlaczego nieobecni mogli stracić więcej, niż zyskać, i co ta debata mówi o stanie polskiej polityki.
Karol Nawrocki: rycerz w zbroi, ale z rysami
Karol Nawrocki wchodząc na debatę przypominał mi średniowiecznego rycerza, którego zbroja, choć lśniąca patriotycznymi hasłami, nosiła ślady niedawnych batalii. Skandale wokół jego osoby, zwłaszcza zarzuty o „wyłudzenie mieszkania”, były jak burzowe chmury nad jego głową – czekałem, aż lunie z nich deszcz i zaczną bić gormy. Jego strategia była jasna: obrona przez atak i polaryzacja. Nawrocki konsekwentnie budował narrację „Polska kontra reszta świata”, przedstawiając siebie jako jedynego strażnika suwerenności, który przeciwstawi się „systemowi Tuska i Trzaskowskiego”. To klasyczny chwyt erystyczny – wskazanie wroga zewnętrznego, by zmobilizować elektorat i odwrócić uwagę od własnych problemów.
Jak dla mnie medialnie Nawrocki wypadł poprawnie, ale bez błysku, który mógłby rozproszyć ciemne chmury. Jego odpowiedzi były przygotowane, a przekaz spójny, lecz brakowało mu lekkości i autentyczności. Gdy Krzysztof Stanowski zaapelował o długą konferencję prasową, by wyjaśnić aferę, Nawrocki nie podjął rękawicy – to poważny błąd, który może kosztować go zaufanie wyborców. Jego sztab najwyraźniej nie przygotował go na kryzys, co było widać w sztywnych reakcjach na pytania o kontrowersje. Wizerunkowo próbował grać na emocjach starszego elektoratu, akcentując wartości, lojalność i patriotyzm, ale w obliczu zarzutów o brak transparentności jego wizerunek „świętego człowieka” brzmiał jak pusta obietnica. Co więcej, jego unikanie bezpośrednich odpowiedzi na pytania o mieszkanie tylko pogłębiło wrażenie, że ma coś do ukrycia.
Nawrocki miał szansę wykorzystać debatę jako platformę do odbudowy zaufania, ale zamiast tego skupił się na polaryzacji. Jego pytanie do Szymona Hołowni o CPK było merytoryczne, ale zarazem podszyte osobistym przytykiem o „siedlisko na Podlasiu” – kolejny chwyt ad personam, który miał zdyskredytować przeciwnika. To pokazało, że Nawrocki woli grać na emocjach niż budować mosty. Jego elektorat, zwłaszcza ten związany z PiS, mógł być zadowolony, ale dla niezdecydowanych wyborców jego występ był zbyt defensywny i przewidywalny.
Szymon Hołownia: showman, który czasem zapomina o zasadach
Szymon Hołownia to medialny wirtuoz, który na debacie chciał być wszędzie – i to dosłownie. Jego przerywanie odpowiedzi innych kandydatów, wtrącanie komentarzy poza kolejnością i próby dominacji dyskusji były jak dobrze wyreżyserowany występ kabaretowy – efektowny, ale ryzykowny. Mnie osobiście raził infantylnością swojego zachowania, którym często przypominał kłócącego się chłopca z podstawówki. Hołownia, świadomy swojej charyzmy, grał na emocjach, budując wizerunek „człowieka pokoju”, który „nie wywraca stolika”. Jego hasło „Pokój z wami”, nawiązujące do papieskiego przesłania, miało być politycznym manifestem, ale w gorączce debaty brzmiało chwilami jak desperacka próba przykrycia chaosu, który sam współtworzył.
Medialnie Hołownia był przygotowany znakomicie. Jego odpowiedzi były płynne, a riposty błyskotliwe. Użycie filmiku przeciwko Sławomirowi Mentzenowi, gdzie zarzucił mu unikanie podatków, to mistrzowski chwyt erystyczny: argument ad personam, który miał zdyskredytować przeciwnika w oczach widzów. Hołownia wiedział, jak wykorzystać media – jego gesty, intonacja i bezpośredni kontakt z kamerą budowały wrażenie bliskości z wyborcami. Jednak jego nadaktywność miała ciemną stronę. Przerywanie innym, zwłaszcza Markowi Wochowi czy Grzegorzowi Braunowi, mogło zostać odebrane jako brak szacunku i arogancja. W jednym z momentów, gdy wtrącił się w wypowiedź Wocha, ten odparł: „To pokazuje pana klasę, czyli brak”. To była celna riposta, która mogła zaszkodzić wizerunkowi Hołowni jako kandydata na prezydenta, który powinien być ponad partyjnymi przepychankami.
Hołownia chciał być liderem rozmowy, ale zapomniał, że prezydent to nie tylko showman, ale także słuchacz. Jego strategia opierała się na dominacji, ale brak dyscypliny sprawił, że momentami wyglądał jak polityk, który bardziej chce wygrać debatę niż urząd. Wizerunkowo zyskał wśród tych, którzy cenią energię, charyzmę i emocje, ale stracił tam, gdzie wyborcy oczekują powściągliwości, klasy i szacunku dla przeciwników. Jego swobodna wypowiedź, pełna odniesień do pokoju i stabilności, była wzruszająca, ale dla części widzów mogła brzmieć jak kolejny dobrze wyreżyserowany performans.
Sławomir Mentzen, czyli logika w cieniu emocji
Sławomir Mentzen to kandydat, który na debacie grał kartą racjonalności, ale nie zawsze potrafił obronić się przed emocjonalnymi atakami. Jego wizerunek opiera się na roli „młodego gniewnego”, który chce zerwać z duopolem PO-PiS i wprowadzić Polskę w erę nowoczesności. W debacie konsekwentnie punktował rząd Tuska, wskazując na rekordowy deficyt, zadłużenie i brak inwestycji w kluczowe projekty, jak CPK czy elektrownia jądrowa. To były solidne argumenty merytoryczne, które mogły trafić do przedsiębiorców i młodych wyborców, zmęczonych stagnacją.
Medialnie Mentzen był przygotowany, ale nie ustrzegł się błędów. Jego odpowiedź na zarzuty Hołowni o unikanie podatków przez fundację rodzinną była rzeczowa, ale zbyt techniczna. Wyjaśnienia o reinwestowaniu i zgodności z prawem nie miały tej emocjonalnej siły, która mogłaby przekonać przeciętnego widza. Z kolei pytanie Artura Bartoszewicza o „Piwo z Mentzenem” i alkoholizm w Polsce zepchnęło go do defensywy. Mentzen próbował wybrnąć, akcentując umiar w piciu i dementując promowanie alkoholizmu, ale nie zdołał odwrócić narracji o rzekomym zagrożeniu dla młodzieży. Jego chwyty erystyczne, jak ironizowanie na temat socjalizmu Adriana Zandberga („jako socjalistę mnie to nie dziwi”), były skuteczne wśród jego elektoratu, ale niekoniecznie przekonały niezdecydowanych.
Wizerunkowo Mentzen umocnił się jako kandydat młodego pokolenia, ale brakowało mu ciepła i empatii, które mogłyby przyciągnąć szersze grono wyborców. Jego swobodna wypowiedź, w której apelował o zmiany i krytykował 20 lat rządów PO-PiS, była spójna, ale zbyt chłodna, by porwać tłumy. Mentzen to polityk, który mówi do rozumu, ale w debacie, gdzie emocje grały pierwsze skrzypce, jego logika czasem ginęła w zgiełku.
Grzegorz Braun: patos niewłaściwie pojmowanej niepodległości
Grzegorz Braun to polityk, który na debacie grał jedną, ale donośną nutą – niepodległościową. Jego wystąpienia były jak manifesty, pełne dramatycznych sformułowań: „Polska zanika”, „eurokołchoz”, „ukropolin”. To klasyczny chwyt erystyczny – hiperbolizacja, która ma wzbudzić strach i zmobilizować elektorat. Braun budował wizerunek buntownika, który rzuca wyzwanie systemowi, ale jego przekaz był zbyt hermetyczny, by trafić do mas. Jego pytanie do Marka Jakubiaka o reaktywację Konfederacji było próbą budowania mostów z dawnymi sojusznikami, ale brakowało mu konkretów, które mogłyby przekonać szersze grono.
Medialnie Braun był przygotowany, ale jego styl – pełen patosu, historycznych odniesień i apokaliptycznych wizji – ograniczał jego zasięg. Jego fani, „krzykacze” przed studiem, byli jego atutem, ale w samym studiu Braun nie zdołał przebić się przez chaos debaty. Jego swobodna wypowiedź, w której nawoływał do „odzyskania niepodległości” i odwagi, miała siłę wśród jego zwolenników, ale dla przeciętnego widza mogła brzmieć jak polityczna poezja, oderwana od codziennych problemów. Wizerunkowo Braun pozostał kandydatem niszowym, który mówi do wiernych, ale nie do wszystkich.
Janina Senyszyn: głos rozsądku w cieniu chaosu
Janina Senyszyn weszła na debatę z hasłem „większe dobro” i próbowała budować wizerunek niezależnej kandydatki lewicy, która zakończy „wojnę polsko-polską”. Jej przekaz był jasny: nowoczesna lewica, która otworzyła Polskę na NATO i UE, teraz wróci, by „zrobić porządek”. To chwyt erystyczny oparty na nostalgii i obietnicy stabilizacji, który mógł trafić do starszego elektoratu, zmęczonego politycznymi konfliktami.
Medialnie Senyszyn wypadła solidnie, choć bez błysku, który mógłby ją wyróżnić. Jej pytanie do Hołowni o reformy strukturalne, dotyczące 17 milionów Polaków żyjących na skraju nędzy, było merytoryczne i dobrze oddawało lewicową perspektywę, ale brakowało w nim iskry, która mogłaby zapalić widzów. W swobodnej wypowiedzi zyskała, akcentując poparcie pracowników, rolników, przedsiębiorców i młodych, ale określenie siebie jako „ikony” mogło zostać odebrane jako przesada, a nawet narcyzm. Wizerunkowo Senyszyn umocniła się jako głos rozsądku, ale nie zdołała przebić się przez charyzmę Hołowni, emocje Brauna czy ironię Stanowskiego. Jej przekaz był spójny, ale zbyt stonowany, by porwać tłumy w tak dynamicznej debacie.
Krzysztof Stanowski: współeczesny Stańczyk, który obnaża system
Krzysztof Stanowski to fenomen tej debaty. Jako kandydat niezależny, grający na granicy żartu i powagi, był jak błazen, który mówi królowi, że jest nagi. Jego pytanie do Hołowni o pustą salę podczas dyskusji o osobach niepełnosprawnych było precyzyjne i bolesne, wskazując na hipokryzję polityków, którzy deklarują troskę, ale nie działają. Apel do Nawrockiego o wyjaśnienie afery z mieszkaniem był odważny i pokazał, że Stanowski nie boi się stawiać trudnych pytań. Jego rola nie polegała na budowaniu wizerunku prezydenta, lecz na demaskowaniu absurdów systemu, co było jego największą siłą.
Medialnie Stanowski był przygotowany doskonale. Jego luz, ironia (jak uwaga o „czystym ładzie” wobec Brauna) i umiejętność dostosowania się do sytuacji rozbrajały przeciwników. Jego chwyty erystyczne, jak wskazywanie absurdów kampanii (spółki skarbu państwa finansujące hejt) czy krytyka mediów publicznych, były skuteczne, bo mówiły to, co wielu myśli, ale boi się powiedzieć. W swobodnej wypowiedzi Stanowski pokazał, że jest nie tylko showmanem, ale także głosem rozsądku, który apeluje o uczciwość w polityce. Wizerunkowo zyskał jako głos niezależności, ale jego rola trickstera mogła odstraszyć tych, którzy szukają powagi i stabilności w kandydacie na prezydenta.
Marek Woch: hydraulik z pasją, ale bez sceny
Marek Woch, przedstawiający się jako „chłopak ze wsi” i hydraulik, próbował budować wizerunek „swojaka”, który przeciwstawi się elitom. Jego pytania, jak to o danie narodowe do Stanowskiego, były chaotyczne i nieprzekonujące, a przerywanie innym (zwłaszcza Hołowni) sprawiało wrażenie braku profesjonalizmu. Chwyt erystyczny – odwoływanie się do „ludu” i krytyka establishmentu – był czytelny, ale wykonanie zbyt emocjonalne i nieskładne. Woch chciał być głosem zwykłych Polaków, ale jego wystąpienia były bardziej krzykiem frustracji niż spójnym przekazem.
Medialnie Woch wypadł słabo. Jego wypowiedzi były nieskładne, a brak przygotowania do trudnych pytań, np. o bezpieczeństwo, obnażył jego ograniczenia. Jego swobodna wypowiedź, w której nawoływał do „pogonienia towarzystwa z Sejmu”, miała energię, ale brakowało w niej konkretów, które mogłyby przekonać wyborców. Wizerunkowo zyskał sympatię tych, którzy cenią autentyczność i bunt, ale stracił tam, gdzie wyborcy oczekują kompetencji i profesjonalizmu.
Artur Bartoszewicz: kandydat z programem, ale bez charyzmy
Artur Bartoszewicz chciał być kandydatem „zwykłych Polaków”, ale jego przekaz utonął w chaosie debaty. Pytanie o „Piwo z Mentzenem” i alkoholizm w Polsce było dobrze pomyślane, wskazując na społeczne koszty akcji Mentzena, ale wykonanie – zbyt emocjonalne i chaotyczne – osłabiło jego przekaz. Jego swobodna wypowiedź, pełna obietnic o „pierwszej damie” i krytyki „marionetek popisu”, miała dramaturgię, ale brzmiała jak manifest oderwany od rzeczywistości. Bartoszewicz próbował grać na emocjach, ale brakowało mu charyzmy, by przyciągnąć uwagę.
Medialnie Bartoszewicz był średnio przygotowany. Jego chwyty erystyczne, jak krytyka establishmentu i odwoływanie się do „inteligencji wyborców”, były poprawne, ale zbyt ogólne, by zapadły w pamięć. Wizerunkowo pozostał kandydatem niszowym, który nie zdołał przebić się przez tłum bardziej wyrazistych osobowości. Jego program, choć dostępny na stronie, nie został skutecznie wypromowany w debacie, co było straconą szansą.
Adrian Zandberg: solidarność w cieniu emocji
Adrian Zandberg budował wizerunek kandydata solidarnego, który walczy o „silne państwo”. Jego pytanie do Mentzena o likwidację emerytur było sprytnym chwytem erystycznym – próba zdyskredytowania przeciwnika przez wskazanie niekonsekwencji w jego programie. Zandberg mówił z pasją, akcentując uczciwość i troskę o najbiedniejszych, co mogło trafić do lewicowego elektoratu. Jednak jego przekaz był zbyt techniczny, by porwać masy, a w chaotycznej debacie jego głos ginął wśród bardziej ekspresyjnych kandydatów.
Medialnie Zandberg wypadł dobrze, choć brakowało mu błysku Hołowni czy ironii Stanowskiego. Jego swobodna wypowiedź, w której nawoływał do budowy „silnej, solidarnej Polski”, była spójna i pełna przekonania, ale nie przebiła się przez emocje innych kandydatów. Wizerunkowo umocnił się jako głos lewicy, ale nie zdołał poszerzyć elektoratu poza swoją bazę. Jego strategia była rozsądna, ale w debacie, gdzie emocje i show grały pierwsze skrzypce, Zandberg pozostał w cieniu.
Nieobecni: stracona szansa czy sprytna strategia?
Debata w Telewizji Republika była nie tylko o tych, którzy stanęli przed kamerami, ale także o tych, którzy wybrali absencję. Rafał Trzaskowski, Magdalena Biejat i Maciej Maciak – ich nieobecność rzuciła długi cień na całe wydarzenie. Czy decyzja o uniknięciu debaty była strategicznym posunięciem, czy wizerunkową porażką? Przyjrzyjmy się konsekwencjom.
Rafał Trzaskowski, jeden z faworytów sondaży, konsekwentnie unikał Republiki, co było czytelnym sygnałem dla jego elektoratu. Jego strategia opiera się na polaryzacji – Republika, postrzegana jako medium sprzyjające prawicy, nie jest jego naturalnym terenem., który najwyraźniej lubi skoro nawet rozmowę ze Stanowiskim rozegrał na własnym podwórki – we własnym mieszkaniu. Nieobecność Trzaskowskiego mogła wzmocnić jego wizerunek wśród zwolenników, którzy widzą w nim przeciwwagę dla „pisowskiego” establishmentu. Jednak w szerszym kontekście komunikacyjnym Trzaskowski stracił szansę na dotarcie do niezdecydowanych wyborców, którzy oglądali debatę. Jego absencja została wykorzystana przez przeciwników, zwłaszcza Nawrockiego, który wbił szpilę, mówiąc: „Donald Tusk i Rafał Trzaskowski nie przyszli, państwo się kłuciecie”. To klasyczny chwyt erystyczny – wskazanie tchórzostwa przeciwnika, który unika konfrontacji. Trzaskowski, nie odpowiadając na te zarzuty, pozwolił, by narracja o jego „słabości” zyskała na sile. Wizerunkowo jego decyzja mogła być bezpieczna dla jego bazy, ale ryzykowna w kontekście budowania wizerunku prezydenta „dla wszystkich Polaków”.
Magdalena Biejat, kandydatka Lewicy, również zrezygnowała z udziału, co było zaskakujące, zważywszy na jej aktywność w kampanii. Jej nieobecność mogła wynikać z obawy przed konfrontacją na „wrogim” terenie, gdzie lewicowe poglądy są często atakowane. Jednak w kontekście komunikacyjnym Biejat straciła szansę na pokazanie się jako odważna liderka, która nie boi się trudnych pytań. Jej absencja została ledwie zauważona w debacie, co tylko podkreśla jej marginalną rolę w tej kampanii. Wizerunkowo Biejat nie zyskała nic, a jej brak udziału mógł utwierdzić wyborców w przekonaniu, że Lewica nie ma silnego głosu w tej rozgrywce.
Maciej Maciak to przypadek szczególny – nie został zaproszony, co samo w sobie było kontrowersyjne. Jego obecność przed studiem, gdzie próbował dostać się do środka, została odnotowana przez Stanowskiego, ale nie przebiła się do szerszej publiczności. Maciak, jako kandydat mniej znany, stracił szansę na zaistnienie w debacie, która mogła być dla niego trampoliną. Jego nieobecność, choć niezawiniona, wzmocniła wrażenie, że jest kandydatem drugiego planu. Wizerunkowo i komunikacyjnie Maciak nie miał szansy zabłysnąć, co w kampanii, gdzie każdy występ liczy się podwójnie, jest poważnym ciosem. Z drugiej jednak strony: czy po słowach uwielbnia dla Władymira Putina Maciak ma jeszcze jakąkolwiek szanse za zabłyśnięcie w wyścigu do pałacu prezydenckiego?
Nieobecność tych kandydatów osłabiła rangę debaty, ale przede wszystkim była straconą szansą na pokazanie się w ogniu pytań. Trzaskowski, jako faworyt, mógł zaryzykować i zdobyć punkty za odwagę. Biejat mogła wzmocnić lewicowy przekaz, a Maciak – odbudować swój poważnie nadszarpnięty wizerunek. No właśnie… Wizerunkowo wszyscy troje stracili, bo w polityce nieobecność rzadko jest postrzegana jako siła – nieobeccni nie mają głosu, a osoby niemające głosu nie docierają do wyborców. Ich absencja pozwoliła przeciwnikom, jak Nawrocki czy Hołownia, budować narrację o „tchórzostwie” i braku gotowości do prezydentury.
Werdykt
Debata w Telewizji Republika była jak Polska w pigułce – pełna pasji, chaosu, niespełnionych obietnic i głębokich podziałów. Hołownia błyszczał, ale przesadził z dominacją, ryzykując utratę wizerunku prezydenta „dla wszystkich”. Nawrocki bronił się, ale nie przekonał, pozostając w cieniu własnych kontrowersji. Mentzen mówił logicznie, ale bez emocji, które mogłyby porwać tłumy. Stanowski obnażał system, ale jego rola trickstera nie była ofertą dla tych, którzy szukają stabilności. Senyszyn, Zandberg, Braun, Woj i Bartoszewicz – każdy na swój sposób walczył o uwagę, lecz tylko nieliczni zostawili trwały ślad.
Nieobecni – Trzaskowski, Biejat i Maciak – stracili szansę na pokazanie się w ogniu pytań, co może kosztować ich wizerunkowo w oczach tych, którzy cenią odwagę i gotowość do konfrontacji. Debata pokazała, że polityka to teatr, w którym każdy gra swoją rolę – jedni z pasją, inni z wyrachowaniem, a jeszcze inni z desperacją. Pokazała również, że kampanie prezydenckie wchodzą w najgorętszą fazę – czas szukania haków, przerywania wypowiedzi, wzajemniego zagłuszania itp. W mojej – subiektywnej rzecz jasna – ocenie najwiekszym przegranym wczorajszej debaty jest Hołownia, ktory stosując technikę dominiacji przestrzeni medialnej poprzez wchodzenie w słowo i słyszalne w tle komentarze, może nie tyle prezentuje brak kultury, o ile pewnością „grajac wojownika” wychodzi na niedojrzałego chłopca-kujona krzyczącego co chwilę „Proszę Pani! On się myli!”
18 maja Polacy zdecydują, czy chcą prezydenta, który mówi sercem, jak Hołownia, logiką, jak Mentzen, patosem, jak Nawrocki, czy może ironiczną szczerością, jak Stanowski. Pytanie brzmi, czy wybierzemy aktora, który gra dla nas, czy dla siebie. Jedno jest pewne: ta debata była lustrem, w którym odbija się nasza polityczna rzeczywistość – pełna sprzeczności, ale i nadziei na lepsze jutro.

Adam Stępka
Autor tego bloga. Specjalista public relations oraz ratownik medyczny. W swojej codziennej pracy nie tylko ratuje ludzkie życie, ale także wizerunek podmiotów medycznych.