Kolejny genialny pomysł Minister Zdrowia

Gdy państwo nie radzi sobie z problemem systemowym, sięga po rozwiązania pozorne. Zamiast zwiększyć podaż pracowników medycznych, poprawić warunki pracy, zatrzymać odpływ młodych specjalistów czy wzmocnić edukację zawodową – wprowadza ograniczenia. Najnowszym pomysłem Ministerstwa Zdrowia jest zakaz pracy lekarzy (a zapewne w dalszej kolejności również pielęgniarek, ratowników czy diagnostów) w kilku miejscach jednocześnie. Uderza to bezpośrednio w praktykę, która – choć z pewnością nieidealna – utrzymuje dziś system przy życiu.

Bo to nie dyrektorzy szpitali, nie kolejne reformy i nie centralne strategie zabezpieczają ciągłość udzielania świadczeń. Robią to ludzie, którzy jeżdżą z dyżuru na dyżur, obsługując jednocześnie oddział powiatowy, szpitalny SOR i nocną pomoc lekarską. Bez nich – nie działa nic. Odebranie im tej możliwości, bez wcześniejszego zbudowania alternatywy, nie jest reformą. To ryzyko zapaści.

System ochrony zdrowia ratują osoby pracujące w wielu miejscach

Polski system opieki zdrowotnej od wielu lat zmaga się z narastającym deficytem personelu medycznego. Nie dotyczy on wyłącznie lekarze, ale obejmuje praktycznie każdą grupę zawodową: pielęgniarki, ratowników medycznych, fizjoterapeutów, diagnostów laboratoryjnych, techników elektroradiologii, czy nawet opiekunów medycznych. Nie jest to wyłącznie jakieś tam subiektywne odczucie poszczególnych grup zawodowych, ale fakt potwierdzony międzynarodowymi analizami. Raport OECD zatytułowany „Health at a Glance: Europe 2024” wskazuje, że w Polsce na 1000 mieszkańców przypadka 2,4 lekarza (przy średniej dla UE wynoszącej 4,2 lekarza na 1000 mieszkańców) oraz 5,2 pielęgniarki (przy średniej dla UE wynoszącej 8,4 pielęgniarki na 1000 mieszkańców).

Co gorsza cytowany raport zwraca uwagę na problem starzenia się kadr medycznych – ponad jedna trzecia lekarzy w Polsce ma powyżej 55 lat, co stawia cały ten system w obliczu spodziewanej luki pokoleniowej. Nowych, młodych pracowników, którzy mogliby zastąpić odchodzących na emeryturę po prostu nie ma! To oznacza, że mimo formalnie funkcjonujących placówek, w rzeczywistości ich zdolność do udzielania świadczeń zdrowotnych jest poważnie ograniczona. Wiele szpitali, aby utrzymać ciągłość działania wykorzystuje sytuację, w której ten sam pracownik medyczny zatrudniony jest równolegle w kilku miejscach pracy. Oczywiście nie jest to sytuacja, której byśmy oczekiwali, lecz raczej reakcja na braki systemowe. Pozbawienie lekarzy – czy ogólnie personelu medycznego – możliwości pracy w wielu miejscach równolegle nie poprawi sytuacji, lecz wprost przeciwnie pogorszy ją.

Zamknięte oddziały i podróż do oddalonego szpitala.

Dane, które podałem powyżej są jeszcze niższe w rejonach poza aglomeracyjnych oraz wiejskich. Jeśli minister Leszczyna zabroni – początkowo lekarzom, następnie pozostałym pracownikom medycznym – pracy na „kontrakcie” w wielu miejscach, część szpitali powiatowych będzie musiała zamknąć niektóre oddziały z powodu braku personelu medycznego.

Efektem tego będzie pogłębienie nierówności w dostępie do świadczeń zdrowotnych. Zwłaszcza w obszarach peryferyjnych pacjenci będą zmuszeni leczyć się w oddalonych placówkach. Pisząc wprost… Jeśli dotychczas mogłeś poddać się prostemu zabiegowi chirurgicznemu w swoim szpitalu powiatowym, po wejściu w życie pomysłu minister Leszczyny bardzo prawdopodobne jest, że na prostą operację będziesz musiał jechać do sąsiedniego powiatu lub miasta wojewódzkiego. To z kolei będzie wiązać się z kosztami, które będziesz musiał pokryć z własnej kieszeni.

Brak personelu medycznego wydłuży kolejki

W najlepszym – choć wciąż niezwykle problematycznym – scenariuszu, ewentualny zakaz pracy na „kontrakcie” w więcej niż jednej placówce nie rozwiąże żadnego z fundamentalnych problemów systemu ochrony zdrowia. Wręcz przeciwnie: doprowadzi jedynie do ograniczenia dostępności personelu medycznego, szczególnie w mniejszych, powiatowych szpitalach, które już teraz balansują na granicy wydolności. To właśnie te placówki w ogromnej mierze opierają swoje funkcjonowanie na pracy lekarzy, pielęgniarek i ratowników zatrudnionych jednocześnie w kilku miejscach.

Jeśli zostanie im to uniemożliwione, nie będzie komu zapewnić ciągłości świadczeń. Kontrakty i dodatkowe dyżury nie są dziś fanaberią ani próbą „dorobienia”, lecz często jedynym sposobem na zapewnienie pacjentom dostępu do opieki w trybie całodobowym. To nie są jednostkowe przypadki, lecz realna codzienność systemu.

W konsekwencji, ograniczenie wieloetatowości nie przełoży się na poprawę jakości pracy czy życia personelu – bo nikt nie uzupełni braków po tych, którzy znikną z grafiku. Za to pacjenci niemal natychmiast odczują skutki tych zmian. Przykładowo: dziś, w wielu regionach Polski, na planową operację ortopedyczną – np. wszczepienie endoprotezy stawu biodrowego – czeka się około sześciu miesięcy. To i tak termin liczony z dużą dozą optymizmu, bo rzeczywistość często bywa mniej łaskawa.

Po wprowadzeniu postulowanego zakazu, ten czas może się co najmniej podwoić. Czekanie rok lub półtora roku stanie się nową normą. A przecież nie mówimy tu o zabiegach kosmetycznych, tylko o operacjach, które warunkują samodzielność pacjenta, jego zdolność do poruszania się, a nierzadko też – uniknięcie hospitalizacji z powodu powikłań.

Wzrost kosztów opieki zdrowotnej

Ekonomia – niezależnie od politycznych intencji i najlepszych chęci – rządzi się twardymi, nieubłaganymi prawami. Jeśli decydenci zdecydują się ograniczyć personelowi medycznemu możliwość pracy w więcej niż jednej placówce w ramach umów cywilnoprawnych (czyli popularnych „kontraktów”), to z punktu widzenia rynku pracy oznacza to nic innego, jak sztuczne ograniczenie podaży siły roboczej. A gdy ograniczamy podaż, podczas gdy popyt – napędzany chociażby zamykaniem kolejnych oddziałów i rosnącą liczbą pacjentów – rośnie, efekt może być tylko jeden: gwałtowny wzrost kosztów pracy.

Szpitale, chcąc wciąż zapewnić minimalny poziom obsady medycznej, będą zmuszone konkurować o specjalistów. Jak? Oczywiście wynagrodzeniem. Z perspektywy personelu medycznego może to wyglądać kusząco. Nie mam żadnych wątpliwości, że większość koleżanek i kolegów – podobnie jak ja – nie będzie miała nic przeciwko wyższym stawkom za dyżury czy etat. Ale trzeba zadać sobie inne, bardziej systemowe pytanie: czy system ochrony zdrowia to wytrzyma?

Bo pieniądze w ochronie zdrowia – wbrew potocznym wyobrażeniom – nie rodzą się w cudowny sposób ani nie są wydobywane z dna studni bez dna. Mają swoje źródło: albo w podatkach, albo w przesunięciach wewnątrz samego systemu. A to oznacza, że jeśli szpitale będą musiały radykalnie zwiększyć budżety na koszty osobowe, to te środki trzeba będzie skądś zabrać.

W praktyce oznacza to, że dyrektorzy placówek staną przed dramatycznymi decyzjami. Przykładowo: szpital będzie musiał wybrać – czy kupić nowy ultrasonograf, kardiomonitor, respirator albo aparat RTG, czy też przeznaczyć te same środki na pokrycie wyższych stawek dyżurowych, które staną się nieuniknione, jeśli specjalistów będzie mniej. A przecież ten sprzęt to nie luksus – to narzędzie codziennej pracy i niejednokrotnie różnica między leczeniem na poziomie XXI wieku a prowizorką.

Mówiąc brutalnie: zderzymy się z konfliktem między „kim” a „czym” będziemy leczyć. Lekarz bez sprzętu będzie bezradny, sprzęt bez lekarza będzie bezużyteczny. A system, który nie potrafi zbilansować tych dwóch elementów, staje się nieefektywny, kosztowny i ostatecznie – niewydolny. To nie abstrakcyjny dylemat, to bardzo realna rzeczywistość, w której zarządzający szpitalami mogą wkrótce się znaleźć.

Słowem podsumowania

Pomysł ograniczenia możliwości pracy personelu medycznego w więcej niż jednej placówce nie jest reformą – to akt desperacji przebrany za porządkowanie systemu. W istocie obnaża on brak elementarnego zrozumienia mechanizmów, które faktycznie utrzymują polską ochronę zdrowia w ruchu. To nie ustawy ani ministerialne komunikaty podtrzymują dziś ciągłość udzielania świadczeń, ale tysiące medyków przemieszczających się między miastami, szpitalami i oddziałami, żeby zasypać kadrową przepaść, której państwo nie potrafi załatać.

Zamiast dostrzec ten wysiłek i potraktować go jako sygnał alarmowy, rządzący postanowili ukarać tych, którzy trzymają system na powierzchni – zakazem, który ma więcej wspólnego z biurokratyczną iluzją niż z realną troską o pacjenta. Trudno o bardziej dobitny dowód na to, że osoby odpowiedzialne za system nie rozumieją, czym ten system dziś jest, jak funkcjonuje i na jak kruchych podstawach się opiera.

W świecie politycznych deklaracji wszystko wydaje się proste – ale w prawdziwym świecie, tym z pustymi grafikami, wiecznie otwartymi rekrutacjami i rosnącymi kolejkami – ten pomysł to krok w stronę chaosu, a nie porządku.

Picture of Adam Stępka

Adam Stępka

Autor tego bloga. Specjalista public relations oraz ratownik medyczny. W swojej codziennej pracy nie tylko ratuje ludzkie życie, ale także wizerunek podmiotów medycznych.