Bywa, że przychodzi moment, gdy z ust człowieka podczas komisji sejmowej pada zdanie, które w normalnym kraju kończyłoby jego karierę. W Polsce – przeciwnie – przechodzi niezauważone, tonie w oparach technokratycznego bełkotu i medialnych wymówek. Takim zdaniem było wyznanie dyrektora NASK, Radosława Nielka, które padło 20 maja 2025 roku podczas posiedzenia Komisji Cyfryzacji: „NASK korzysta z otwartych źródeł. Dziennikarze mają dostęp do większej ilości narzędzi niż my”. W skrócie: jedyna instytucja odpowiedzialna za przeciwdziałanie cyberzagrożeniom w kampanii prezydenckiej właśnie przyznała, że wie tyle, co użytkownik Twittera. A może i mniej.
Papierowa tarcza NASK
Nie trzeba być ekspertem od cyberbezpieczeństwa, by rozpoznać sytuację, w której instytucja państwowa odpowiedzialna za monitorowanie zagrożeń informacyjnych przyznaje publicznie, że działa na podstawie doniesień medialnych i dostępnych publicznie narzędzi. Gdy jednak takie wyznanie pada z ust dyrektora NASK w czasie oficjalnego posiedzenia sejmowej Komisji Cyfryzacji, Innowacyjności i Nowoczesnych Technologii, sprawa przestaje być anegdotyczna. Nabiera znamion kompromitacji o potencjalnie strategicznych skutkach.
20 maja 2025 roku, w przeddzień drugiej tury wyborów prezydenckich, z ust przedstawicieli NASK pada stwierdzenie, że instytucja ta nie posiada ani dostępu do danych technicznych platform, ani nie prowadzi działań operacyjnych. Jednocześnie informuje opinię publiczną, że zidentyfikowała zorganizowaną kampanię promocyjną w mediach społecznościowych na korzyść jednego z kandydatów, prowadzoną rzekomo spoza granic Polski. Ta sama instytucja wskazuje, że skutecznie doprowadziła do zablokowania 135 reklam na platformie Meta. Tymczasem przedstawiciele Mety informują sejm, że żadna z reklam nie została zablokowana na wniosek NASK, a że zgłoszono zaledwie cztery przypadki, żadnego z których nie uznano za naruszające zasady.
W słowach dyrektora Radosława Nielka pobrzmiewało szczere, choć zatrważające wyznanie: „Dziennikarze mają większe możliwości niż my”. Dodał też, że analizy NASK opierają się na ogólnodostępnej bibliotece reklam i trzech dziennikarskich publikacjach. W rzeczywistości oznacza to, że państwowa agencja, która miała być bastionem przeciwdziałania operacjom informacyjnym, sama przekształciła się w pas transmisyjny niesprawdzonych tez i interpretacji.
Dodaj tu swój tekst nagłówka
Zarzuty o zagraniczne pochodzenie kampanii nie zostały udokumentowane, a pytania o podstawy do ich sformułowania spotkały się z ogólnikami. NASK nie był w stanie przedstawić dowodów technicznych – IP, danych domen, informacji finansowych czy metadanych związanych z kontami reklamowymi. Jedynym „potwierdzeniem” było to, że reklamy zniknęły około 20 minut po zgłoszeniu. Tymczasem Meta wskazała, że reklamy wygasły samoczynnie zgodnie z ustawieniami kampanii.
Nie jest to drobna rozbieżność. To fundamentalny konflikt narracji, który podważa zdolność państwa do racjonalnego i skutecznego reagowania na zagrożenia w infosferze. Tym bardziej, że w tle mamy nie kampanię promocyjną nowego kosmetyku, ale wybory głowy państwa w kraju frontowym Unii Europejskiej i NATO.
Konia do wodopoju doprowadzisz, ale napić się za niego nie napijesz
Porównując polskie działania z tymi podejmowanymi przez inne kraje, obraz staje się jeszcze bardziej przygnębiający. Estonia od lat prowadzi skoordynowaną politykę cyberbezpieczeństwa, włączając w to instytucje obronne, edukacyjne oraz społeczne. Litwa stworzyła zespół do walki z dezinformacją, który działa we współpracy z mediami, sektorem technologicznym i wojskiem. Niemcy z kolei posiadają wyspecjalizowane komórki w służbach wywiadowczych zajmujące się wykrywaniem kampanii wpływu i prowadzą własne śledztwa – z dostępem do danych i realnym wpływem na działania platform.
Tymczasem w Polsce odpowiedzialność za przeciwdziałanie dezinformacji złożono na barki jednostki, która nie tylko nie ma formalnej umowy z Meta, ale nawet nie posiada możliwości technicznych do samodzielnej weryfikacji źródeł. To nie różnica w detalach – to przepaść organizacyjna i koncepcyjna. I choć modele sąsiednich państw stoją przed nami otworem, my wciąż działamy według przysłowia: konia do wodopoju doprowadzisz, ale napić się za niego nie napijesz. Mamy się od kogo uczyć, ale najwyraźniej brakuje nam albo woli, albo pokory, by to zrobić.
Z chaostem informacyjnym walczy się konkretami
Ministerstwo Cyfryzacji, choć obecne na posiedzeniu, unikało jednoznacznych deklaracji. Szef resortu podkreślał, że „państwo podejmuje działania”, ale nie odniósł się do konkretnych pytań o nieścisłości w komunikatach NASK. Zabrakło słów o odpowiedzialności za podanie opinii publicznej niezweryfikowanych informacji, o procedurach kontroli takich komunikatów i o skutkach ich ewentualnego zdementowania przez globalne korporacje.
W państwie prawa każdy komunikat organu publicznego – szczególnie w czasie kampanii wyborczej – powinien być oparty na dowodach, procedurach i konsultacjach z innymi instytucjami. W przeciwnym razie mamy do czynienia nie z obroną demokracji, lecz jej osłabianiem poprzez chaos informacyjny. A to chaos, z którego korzystają ci, którzy destabilizacji naszego państwa pragną najbardziej.
To wszystko w czasie, gdy trwa wojna hybrydowa
Kompromitacja NASK to nie tylko problem wizerunkowy. To realne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Wojna informacyjna, prowadzona dziś przez Rosję czy nawet niepaństwowe podmioty, nie polega na zakładaniu mundurów i marszu na stolicę. Polega na osłabianiu zdolności społeczeństwa do odróżniania prawdy od fałszu, na wzbudzaniu chaosu, wzajemnej nieufności, wątpliwości wobec instytucji. Każda luka w systemie odporności informacyjnej – a więc również brak kompetencji i reakcji – to zaproszenie dla przeciwnika.
Jeśli państwowa instytucja publikuje niezweryfikowaną informację, którą potem publicznie dementuje prywatna korporacja, to nie tylko osłabia swoją wiarygodność. Osłabia także zaufanie obywateli do całego aparatu państwowego. A w czasach wojny hybrydowej to zaufanie – nie czołgi – jest pierwszą i ostatnią linią obrony.
Podsumowując: gdzie leży granica farsy i bezpieczeństwa?
Instytucja, która miała być cyfrową tarczą Rzeczypospolitej, okazała się papierowym murem. Kruchym, nieprzystosowanym do ciężaru, jaki dziś niesie bezpieczeństwo informacyjne. Zamiast współpracy operacyjnej z kontrwywiadem — analiza tweetów i zrzutów ekranu. Zamiast dostępu do danych technicznych — przeglądarka biblioteki reklam Facebooka. Zamiast środków i procedur — prezentacje na otwartych szkoleniach z influencerami, z których część promowała kryptowalutowe piramidy.
To nie jest infrastruktura bezpieczeństwa XXI wieku. To już chyba groteska.
Nie dziwmy się zatem, że Rosja nie potrzebuje dziś ani siatek agenturalnych, ani skomplikowanych operacji wywiadowczych. Wystarczy, że patrzy. A my – jak pokazuje przykład NASK – potrafimy sami się rozbroić. Zawczasu, ochoczo i w świetle kamer. Jeśli Polska ma być odporna na nowoczesne zagrożenia hybrydowe, musi przestać wierzyć, że deklaracje i kampanie informacyjne zastąpią instytucjonalną sprawność. Musi stworzyć realne zdolności operacyjne, budowane przez kompetentnych ludzi, wspierane interoperacyjnym systemem i osadzone w twardych narzędziach dostępowych.
Bo bez tego każde kolejne „zgłoszenie posta” pozostanie jedynie gestem – teatralnym, medialnym, całkowicie nieskutecznym. A teatr – jak wiemy – potrafi poruszać emocje, ale nie zatrzyma przeciwnika, który działa w kodzie binarnym, nie w rekwizytach.

Adam Stępka
Autor tego bloga. Specjalista public relations oraz ratownik medyczny. W swojej codziennej pracy nie tylko ratuje ludzkie życie, ale także wizerunek podmiotów medycznych.

Uwaga! Wykorzystano narzędzia sztucznej inteligencji!
Na etapie powstania niniejszego posta wykorzystano narzędzia sztucznej inteligencji. Dzięki oprogramowaniu Notta.ai z nagrania filmowego dostępnego na portalu Youtube uzyskano transkrypcję wypowiedzi uczestników posiedzenia Sejmowej Komisji Cyfryzacji, Innowacyjności i Nowoczesnych Technologii. Uzyskanie transkryptu pozwoliło na precyzyjniejszą analizę przebiegu posiedzenia oraz wypowiedzi jego uczestników.