„Niech pan mnie przekona” – czyli o Arturze Bartoszewiczu, który wszedł do studia, jakby wchodził do historii

Gdy Artur Bartoszewicz przekroczył próg studia Kanału Zero, można było odnieść wrażenie, że nie tylko wchodzi na medialną scenę, ale że już od dawna na niej stoi, choć nikt wcześniej nie zauważył jego obecności. Spotkanie z Krzysztofem Stanowskim nie było zwyczajnym wywiadem – to była konfrontacja dwóch światów: jednego – zbudowanego na zasięgach, wizerunkowej precyzji i cyfrowym rozmachu, oraz drugiego – opartego na ideach, doświadczeniu i głębokim, wręcz romantycznym przekonaniu, że szczerość i transparentność są wciąż polityczną wartością. Bartoszewicz nie przyszedł tam, by błyszczeć, kokietować, zdobywać poklask. Przyszedł opowiedzieć swoją historię – bez fanfar, bez PR-owego makijażu. I właśnie w tej surowości było coś poruszającego. Ale też niebezpiecznego – bo dzisiejsza scena polityczna nie wybacza braku scenariusza.

Przygotowanie medialne: człowiek z teczką, ale bez reżysera

Od pierwszych minut wywiadu rzuca się w oczy, że Artur Bartoszewicz nie przeszedł klasycznego przygotowania medialnego, które jest dziś standardem wśród kandydatów politycznych. Nie korzysta z gotowych fraz, nie odgrywa wyuczonych ról. Zamiast tego opowiada – szeroko, emocjonalnie, często dygresyjnie – o swoim życiu, dorobku, motywacjach. Widać w nim erudytę, człowieka nauki, który przez lata budował swoją pozycję w środowisku eksperckim, a nie celebryckim. Ale jednocześnie brakowało wyczucia rytmu medialnej rozmowy – tej dyscypliny wypowiedzi, która pozwala wyróżnić przekaz w szumie informacyjnym.

Bartoszewicz nie posiadał gotowych soundbite’ów, nie powtarzał haseł, które mogłyby trafić na paski informacyjne czy nagłówki portali. A to właśnie one decydują często o medialnym życiu kandydata – nie tyle sama treść, ile sposób jej podania. Paradoksalnie, jego przygotowanie merytoryczne – imponujące, gruntowne, godne szacunku – stało się przeszkodą w skutecznej komunikacji. W polityce bowiem nie wystarczy wiedzieć. Trzeba jeszcze umieć tę wiedzę sprzedać tak, by odbiorca uznał ją za swoją.

Chwyty retoryczne: pokora, ironia i opowieść jako broń

Bartoszewicz nie korzysta z agresywnych technik retorycznych, nie atakuje, nie unosi się gniewem. Zamiast tego opowiada – czasem z pokorą, czasem z delikatną ironią, a czasem z wyraźną nostalgią. Mówi o dzieciństwie w Suwałkach, o wypadku samochodowym, który przekreślił marzenia o medycynie, o pierwszym biznesie handlującym węglem. Buduje swój wizerunek metodą „storytellingu organicznego” – mówi językiem wspomnień, którymi próbuje zbudować pomost między sobą a wyborcą. To ciekawy zabieg – bliższy opowieściom radiowym niż klasycznej debacie politycznej – ale wymaga ogromnej precyzji i czujności.

Retorycznie, jego największą bronią okazuje się szczerość. W momentach, gdy Stanowski go punktuje – a robi to z wprawą i precyzją – Bartoszewicz nie zaprzecza, nie ucieka, nie przeskakuje do innego tematu. On się tłumaczy. Mówi o stresie, o pomyłkach, o tym, że też jest tylko człowiekiem. Ten „antyteflonowy” styl – w czasach, gdy większość polityków reaguje jak maszyny – może być odświeżający. Ale może też być zgubny, bo media nie zawsze nagradzają autentyczność. Często wolą efektowność.

Płynność wypowiedzi: chaos formy, spójność treści

Z punktu widzenia wizerunkowego i medialnego Bartoszewicz porusza się po rozmowie nie tyle jak polityk – co raczej jak intelektualista, który nagle został wrzucony do medialnego akwarium pełnego rekinów. Jego wypowiedzi są wielowątkowe, pełne kontekstów i odniesień, ale niestety nie zawsze klarowne. Momentami trudno nadążyć za tokiem jego myślenia – nie z powodu jego zawiłości, ale z powodu braku struktury. Bartoszewicz mówi, jakby nie miał świadomości, że odbiorca potrzebuje pauzy, klamry, puenty.

Z jednej strony to dowód autentyczności i braku wyuczonego „pitu-pitu”. Z drugiej – ogromna strata, bo wiele z jego przemyśleń ginie w szumie własnych słów. Przypomina to sytuację, w której człowiek o wielkim sercu i głowie nie potrafi wcisnąć się w format 30-sekundowego klipu. W świecie TikToka i Twittera to grzech ciężki. A przecież treść, którą przedstawia, jest w wielu aspektach godna uwagi – zwłaszcza w kontekście demokracji bezpośredniej, krytyki Zielonego Ładu czy roli prezydenta jako arbitra, a nie partyjnego trybuna.

Budowany wizerunek: obywatel, nie polityk

I właśnie tutaj pojawia się największa wartość Bartoszewicza – jako człowieka, który nie chce być postrzegany jak kolejny „kandydat z plakatu”. On nie przyszedł do studia z zestawem bon motów, nie macha partyjną legitymacją, nie korzysta z armii doradców. Przychodzi z sobą samym. Buduje swoją opowieść jako outsidera, który wbrew systemowi zdobył 250 tysięcy podpisów, wbrew logice kampanii medialnej rozmawia bezpośrednio z ludźmi i wbrew standardom cyfrowej polityki podaje publicznie swój adres zamieszkania. W tym jest jakaś rewolucyjna odwaga. Ale też naiwność.

Wizerunek Bartoszewicza przypomina idealistę z dawnych lat – kogoś, kto nie zrozumiał jeszcze, że wyborcze zwycięstwa wykuwa się nie tylko sercem, ale i narzędziami komunikacyjnymi. I choć z pewnością zdobył szacunek wielu widzów swoją szczerością i pokorą, to bez medialnej precyzji trudno mu będzie przekuć ten szacunek w realne poparcie wyborcze. Bo dziś nawet najpiękniejszy przekaz potrzebuje dobrego PR-u, by przebić się przez ścianę cynizmu, jaką wokół siebie zbudowało społeczeństwo.

Plusy i minusy występu

Na tle innych kandydatów Bartoszewicz jawi się jako zjawisko nietypowe, wręcz osobne. Jego największą zaletą jest autentyczność – ta trudna do podrobienia cecha, która sprawia, że człowiek wzbudza zaufanie już po pierwszych zdaniach. Potrafi mówić o sobie bez zadęcia, bez sztucznej emfazy. Z jego ust nie padają puste frazy – nawet jeśli nie zawsze są dobrze zredagowane. Widać, że nie jest figurantem żadnej partii, nie jest produktem marketingowym – i właśnie dlatego przyciąga uwagę.

Niestety, jego największe zalety są też jego słabościami. Brak zespołu komunikacyjnego, niedopracowane kanały społecznościowe, niska obecność w cyfrowej przestrzeni – to wszystko powoduje, że jego przekaz dociera wolno i niepewnie. Brak strategii narracyjnej powoduje, że wiele wartościowych myśli przepada, zanim zdążą wybrzmieć. I choć z pewnością Bartoszewicz nie gra w tej samej lidze co zawodowi politycy, to w wyborczej grze – jak wiadomo – nie chodzi tylko o grę fair. Chodzi o wygraną.

Puenta

Artur Bartoszewicz w rozmowie ze Stanowskim nie tyle próbował wygrać medialną batalię, co – być może nieświadomie – przywrócić rozmowie politycznej ludzki wymiar. Pokazał, że można mówić serio, z troską, z autentyczną wiarą w sens. Tylko że dzisiaj to nie wystarczy. Dziś trzeba mówić też szybko, celnie i w wersji 4K.

Bo – jak mawiał Oscar Wilde – „Bądź sobą. Wszyscy inni są już zajęci.” Ale – chciałoby się dodać – pamiętaj, by ktoś cię przy tym jeszcze zauważył.